Premiera „Lalki” w reżyserii Wojciecha Kościelniaka odbyła się 27 stycznia 2010 roku. Po raz pierwszy widziałem ją jesienią, dwa lata po premierze. Było to zdarzenie, które bardzo wyraźnie zapisało się w mojej pamięci. Przychylne opinie, z którymi się zetknąłem znalazły swoje potwierdzenie na scenie. Były zasłużone. Wojciech Kościelniak wraz ze swoim zespołem przygotował prawdziwie fenomenalne widowisko. Inscenizacja była tak dobra, że jeszcze na długo po spektaklu dźwięczało mi w głowie – „Wokulski to wariat…!”.

Takie przeżycia warto powtarzać – pomyślałem i zdecydowałem się, by przy możliwej sposobności obejrzeć spektakl jeszcze raz. Na jakiś czas zapomniałem jednak o „Lalce”, a myśl o realizacji swoich zamiarów odłożyłem na bliżej nieokreślone potem. Sytuacja uległa zmianie dopiero pod koniec grudnia 2014 roku. Kiedy przeglądałem repertuar Teatru Muzycznego w Gdyni, moją uwagę przykuł spektakl Kościelniaka. Nie zastanawiając się długo, postanowiłem kupić bilety dla siebie i swojej partnerki. Zgodnie z datą widniejąca w repertuarze, teatr odwiedziliśmy szóstego lutego 2015 roku. Tego wieczoru nie opuszczała nas ekscytacja, a także zdziwienie, że oto pięć lat po premierze sztukę na motywach powieści Prusa wciąż można zobaczyć. Nim zajęliśmy miejsca przy scenie, głośno dzieliłem się uwagami na temat wrażeń z przedstawienia, które dane mi było oglądać poprzednim razem. W końcu na sali sali zapanowała ciemność. Na deskach teatru pokazali się aktorzy. W roli Ignacego Rzeckiego – Zbigniew Sikora, w subiekta Lisieckiego wcielał się Jerzy Michalski, zaś Klejna odgrywał Krzysztof Wojciechowski.

Do zaangażowania powyższych panów nie miałem zastrzeżeń. Zaprezentowali kawał dobrej gry aktorskiej. Problemy zaczęły się dopiero, kiedy dane było zobaczyć odtwórców głównych bohaterów – Wokulskiego i Izabelli. O ile jeszcze Rafał Ostrowski wydawał się po prostu nieco zmęczony odgrywaną rolą, o tyle Renata Gosłowska tym razem w ogóle nie podołała zadaniu. Jej gra była absolutnie nieprzekonująca, a śpiewanym przez nią piosenkom zabrakło siły działania na widza. W efekcie, mimo świetnie opracowanego tekstu, Izabella nie budziła wielu emocji. Świetnym piosenkom napisanym przez Rafała Dziwisza potrzeba było aktorskiego wsparcia. Gosłowska zaś wydawała się nieobecna nawet wtedy, kiedy przyszło jej śpiewać. Przełożyło się to wykreowanie postaci, która zdecydowanie bardziej osadziła się w literaturze niż teatrze. Mimo wszystko, nawet te uchybienia nie pogrążyły „Lalki”. W końcu rzesze artystów pracowały na sukces tej sztuki.

Świetna muzyka (Piotr Dziubek), równie dobra choreografia (Beata Owczarek, Janusz Skubaczkowski), kostiumy (Katarzyna Paciorek ), teksty, a także nastrojowe dekoracje (Damian Styrna) – to wszystko sprawiło, że był to spektakl dobry. Niestety, ale jestem przekonany, że „dobry” to na „Lalkę” stanowczo za mało. Przejdźmy jednak od sądów do faktów. Sala zapełniona była po ostatnie rzędy. Widzowie wydawali się zadowoleni z widowiska. Co prawda, wyżej opisany stan rzeczy uwidaczniał się już po pierwszej połowie i trwał w najlepsze przez cały spektakl (trzy godziny i dziesięć minut), to jednak owacje wieńczące występ sugerowały pozytywny odbiór przedstawienia. Mimo to, dało się odczuć pewien zawód. Stąd wrażenia płynące z odbioru spektaklu, zarysowywały się raczej ambiwalentnie.

Tym samym „Lalka” przypomniała starą prawdę: „Nie można dwa razy wejść do tej samej rzeki, bo już inne napłynęły w nią wody”.